TABLE OF CONTENTS:
Autorka: Justyna Cichocka, Specjalista ds. Employer Brandingu
Na lądzie jestem już od jakiegoś czasu, właściwie odkąd spłynąłem na Flores na portugalskich Azorach, więc miałem chwilę, żeby się przyzwyczaić.
To od początku – mam za sobą drugą próbę przekroczenia Atlantyku. To był wspaniały czas, masa atrakcji i przygód – tych pozytywnych i negatywnych. Z Plymouth wystartowały 4 jachty, jeden wycofał się jeszcze przed startem. Nieskromnie powiem, że gdy na początku objąłem prowadzenie, to nie oddałem go do końca – mimo że dopłynąłem do 2/3 trasy. Do mety niestety nie udało się dopłynąć żadnemu z nas. Tak naprawdę pokonałem najtrudniejszą część trasy, czyli wschodnio-centralną część Atlantyku, dalej miało być tylko lepiej, jednak łódka była innego zdania.
W Jester i siostrzanym Ostar startowało pięciu Polaków, z czego trzech w formule single-handed. Po wycofaniu się kolegów bardzo chciałem dopłynąć do mety i ukończyć swój challenge, ale i tym razem się nie udało, chociaż jestem z tego startu – a jeszcze bardziej z jachtu – zadowolony.
Najpierw była awaria achtersztagu czyli liny olinowania stałego na maszcie, z czym na szczęście dość łatwo sobie poradziłem, zakładając backup na maszcie. Po drodze awarii było sporo, ale niestety na koniec ostatnie tchnienie wydały z siebie przednie wanty kolumnowe. Wybrały drogę ku wolności i nie było mowy, żeby brać udział w wyścigu dalej. Trzeba było odwrócić się od linii wiatru, żeby móc w ogóle płynąć, więc kierunek Azorów wydawał się bezpieczny. Mimo że Halifaxu było 600 mil, a do Azorów 450, jednak to wiatr był kluczowym graczem, dzięki któremu podjąłem decyzję o zawróceniu jachtu. Nawet moja żona pisała mi, żebym coś wymyślił i płynął dalej, ale niestety nie było takiej opcji.
Tak naprawdę to pomimo tego, iż awarii ulegały elementy jachtu, to właśnie z jachtu jestem i byłem najbardziej zadowolony.
Zniszczeniu uległy elementy eksploatacyjne, tak jak zużywają się klocki hamulcowe w samochodzie. Jacht spisywał się wspaniale, to naprawdę dobra łódka – dostała prawdziwe baty, a mimo wszystko wraca prawie cała.
Po drodze dużo ciekawych chwil – począwszy od spektakularnych zachodów słońca, przez takie dni, kiedy nie dało się odróżnić nieba od morza, kończąc na silnie sztormowych warunkach z wiatrem 55 węzłów. To trzeba było przetrwać – przygotować siebie i łódkę, żebyśmy później nadawali się do żeglugi. Północny Atlantyk daje umiarkowaną radość z żeglarstwa, ale za to dużo okazji do sprawdzenia siebie – nawet delfiny widziałem tylko raz i to z daleka. Wiele razy walczyłem sam z sobą, pocieszałem się, że każdą awarię jestem w stanie naprawić i że po prostu przetrwam także te cięższe chwile.
Wiatr o sile 55 węzłów to nie jest typowy wiatr na Atlantyku, choć też nie jest czymś niespotykanym. Artur, który mnie „prowadził” przez Atlantyk, pisząc mi prognozy pogodowe przez inReacha, musiał przeżywać ogromny stres. Teraz już mówi o tym lekko, ale musiał nieźle kombinować, którą trasą mnie puszczać. Wybierał niestety mocne uderzenia, ale za to w miarę krótkie.
Maciek Magdziarz — Miałem z nim kontakt telefoniczny i wiedziałem, że podejmuje bardzo trudne decyzje: „Maciek, ja gram w grę żywym człowiekiem”.
Tak, dokładnie tak to wygląda. Artur mówi: płyń kursem 270, uderzy w Ciebie, ale będzie najkrócej i rano powinieneś być już poza niżem. No to płynę, bo innego wyjścia nie mam. Nie zazdroszczę mu, bo jak jest dobrze, to jest dobrze, natomiast, gdyby coś poważnego się wydarzyło, to na pewno miałby wyrzuty sumienia. Jestem mu też ogromnie wdzięczny – jest świetnym żeglarzem, regatowcem i potrafi korzystać z dobrodziejstw, które ma na lądzie, więc poprowadził mnie doskonale. Ja internetu nie miałem, więc trudno było mi planować trasę samodzielnie.
Widziałem pierwszego w życiu wieloryba, na początku płynął na mnie, a właściwie płynęła na mnie wielka fala wody. Na szczęście mnie ominął i tyle go widziałem. Rekinów nie było i na szczęście nie spotkałem orek, które od pewnego czasu atakują jachty w rejonie Portugalii – nikt nie wie dlaczego. Na wszelki wypadek kombinowałem jak ominąć ten obszar. Delfinów za to była cała masa, szczególnie w rejonie Biskajów były ich dosłownie stada. Te zwierzęta tworzą taką magię, że nie da się od nich oderwać wzroku.
To nie jest tak, że cały czas biegałem od żagla do żagla. Na starcie była adrenalina, tzw. spina, ale po 2-3 dniu to z człowieka trochę schodzi. W zależności od warunków pogodowych ustawiamy wszystko i płyniemy, więc zostaje trochę czasu dla siebie i dla książki – i tu niestety wyszło moje nieprzygotowanie, gdyż wziąłem tylko jedną . Ale był też czas, że nie było wiadomo w co ręce wsadzić.
Rodziny, szczególnie podczas tych „słabszych” momentów, kiedy nie miałem prądu, nie działał autopilot i zastanawiałem się, jak ja w ogóle wrócę. Mój powrót do domu był niespodzianką – powiedziałem żonie, że wrócę w środę, a dotarłem 4 dni wcześniej czyli w sobotę – wszedłem do domu i powiedziałem „heelllo”. Wszyscy mieli dosyć dziwne miny, a Mikołaj chyba nie wierzył, że mnie widzi . No i niestety najbardziej brakuje tego celu – Ameryki.
Kiedy spłynąłem do pierwszego, jedynego i niestety także zamkniętego portu na Flores, przycumowałem łódkę do pomostu i pobiegłem do knajpy zjeść pizzę, wypić piwo i usłyszeć jakieś ludzkie głosy. Ale na morzu niczego mi nie brakowało – miałem super zapasy smakołyków w słoikach, więc zanim zacząłem jeść takie żeglarskie żarcie, to mogłem smakować sporej ilości specjałów.
Mimo że startuję w samotniczych regatach, to nadal nie umiem odpowiedzieć na pytanie, czy jestem samotnikiem. Póki myślę o rejsie jako wyzwaniu to jest w porządku, jak o regatach też dobrze, ale na koniec zawsze szukam kontaktu z ludźmi.
Trzeba się przełączyć, ale już tęskniłem za pracą. Za tym, żeby podstawić kubek pod ekspres i po prostu kliknąć kawę, która się robi sama . Na łódce to nie jest takie proste, a jak już się ją uda, to człowiek sobie myśli „a po co mi ta kawa”. Maciek, mój team leader zadbał, żeby mój proces wdrożenia po powrocie poszedł sprawnie i gładko .
Gdybyś spytała mnie 2 tygodnie temu, powiedziałbym, że nie. Ale teraz – nie mówię nie, zobaczymy. Po tych dwóch próbach mam takie poczucie, że tam nie ma po co płynąć, nikt tam nie żegluje, raz na tydzień przepływa Queen Elisabeth II i jakieś frachtowce. To taki kawałek ziemi, gdzie nic nie ma, gdzie woda i niebo zlewają się ze sobą.
Następny Jester pewnie za 3-4 lata. Zobaczymy. Jednym z problemów dla nas, Polaków, jest dostarczenie jachtu na linię startu, co zajmuje 2-3 tygodnie, powrót ze Stanów to kolejne 2 miesiące. Niestety nie jest ani proste, ani tanie.
Z pierwszego startu byłem niezadowolony, miałem wielki niedosyt i czułem rozczarowanie, tym razem było naprawdę super. Łódka była przygotowana, choć ocean pokazał, że nie do końca , ale na pewno jestem teraz bogatszy o ważne doświadczenia. Wrócić będę chciał, ale czy wrócę – zobaczymy.